DBAJMY O ZDROWIE I PROWADŹMY NORMALNE ŻYCIE
Rozmowa z kierownikiem Kliniki Chorób Wewnętrznych, Astmy i Alergii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi prof. Piotrem Kuną, leczącym pacjentów zarażonych koronawirusem SARS-CoV-2
Panie Profesorze, rozmawiamy na początku marca, aktualne statystyki dotyczące koronawirusa są niepokojące. Liczba zakażonych rośnie szybciej niż się spodziewano. Jeszcze pod koniec lutego minister zdrowia przekazywał informacje, z których wynikało, że w szczycie trzeciej fali koronawirusa, przewidywanym na przełom marca i kwietnia, osiągniemy w Polsce poziom 10-12 tys. zachorowań dziennie. Tymczasem już miesiąc przed przewidywanym szczytem przekroczyliśmy liczbę 15 tys. zakażonych dziennie. Budzi to Pana obawy?
Nie czuję niepokoju. W przypadku tych danych mówimy o liczbie dodatnich wyników testów na obecność wirusa. Testy polegają, jak wiadomo, na tym, że pobiera się od pacjentów wymazy, a następnie bada się je metodą PCR. To badanie bardzo czułe. Wykrywa obecność genów wirusa, co nigdy nie oznacza jednak automatycznie, że ten wirus jest aktywny i że on w tym momencie wywołuje u danej osoby chorobę. Aż 80 proc. przetestowanych osób, u których stwierdzono dodatni wynik, nie ma żadnych objawów ani dolegliwości. Ci ludzie nie chorują, mają tylko dodatni wynik badania wirusologicznego. W Polsce nie wykonuje się powszechnie badań nad tym, czy takie osoby w ogóle zarażają innych. Dlatego, że aby przeprowadzić takie badanie, trzeba pobrać od nich wymaz, a następnie hodować wirusa i zarażać nim żywe komórki. Takie badania w Polsce wykonuje się tylko do celów naukowych. Natomiast nie do celów diagnostycznych. Nam trudno powiedzieć, ile z osób, które uzyskały dodatni wynik na obecność wirusa po badaniu metodą PCR w rzeczywistości ma w sobie żywego wirusa i jest zdolna do zakażania innych, do przenoszenia wirusa oraz ewentualnie do rozwinięcia u siebie samego choroby COVID-19. Bo COVID-19 to choroba - mamy już objawy, takie jak gorączka, osłabienie, kaszel, bóle mięśni, duszność, utrata węchu i smaku. Dla mnie ważniejszym parametrem, jeśli chodzi o przekazywane dane, jest liczba zajętych łóżek w szpitalach. Rzeczywiście ten parametr – liczba zajętych łóżek – urósł w ciągu ostatnich dwóch tygodni z około 12 tys. do prawie 16 tys., czyli o ponad 30 procent. O tym, czy zachorujemy czy nie, decyduje między innymi to, jaką dawkę wirusa, ile cząsteczek tego wirusa wchłoniemy do naszych dróg oddechowych. Od razu powiem, że zarażamy się głównie drogą kropelkową, przez inhalację. Zakażanie się drogą dotyku – poprzez dotykanie powierzchni mebli, klamek, poręczy, na których obecne mogą być cząsteczki wirusa – jest prawie niemożliwe, takie przypadki nie są opisywane.
Zarażamy się także poprzez oczy?
Człowiek, który ma w swoich w drogach oddechowych koronawirusa zdolnego do zakażenia innych osób, oddychając, wytwarza aerozol wirusowy. Ten aerozol utrzymuje się potem w powietrzu przez około 2-4 godziny. Mówimy o pomieszczeniach zamkniętych. Bo poza pomieszczeniami zamkniętymi, na wolnym powietrzu, szansa na zakażenie się wirusem jest minimalna. Tysiąc razy mniejsza niż w pomieszczeniu zamkniętym. Zakazimy się, jeśli wejdziemy do pomieszczenia, w którym jest duże stężenie wirusa i jeśli będziemy przebywać w tym pomieszczeniu przez co najmniej 15 minut. Zakażamy się przede wszystkim poprzez kontakt wirusa z nabłonkiem dróg oddechowych – czyli nabłonkiem nosa i gardła, a także poprzez kontakt ze spojówkami oczu. Gdy jesteśmy alergikami, na nasze oczy padają pyłki roślinne, co wywołuje alergiczną reakcję organizmu. Podobnie dzieje się w przypadku wirusa – cząsteczki wirusa padają na spojówkę. Nie musimy trzeć oczu rękoma. Wystarczy, że wejdziemy do pomieszczenia, w którym obecny jest wirus – wirus ten może osiąść na naszych spojówkach, a następnie przejść ze spojówek do nosa. Ale, jak powiedziałem, musielibyśmy przebywać w takim zamkniętym pomieszczeniu przez co najmniej 15 minut. Aby chronić się przed zakażeniem i rozwinięciem się infekcji wirusowej pomieszczenia należy w okresie pandemii intensywnie wietrzyć. To jedna rzecz. Następna to stosowanie oczyszczaczy powietrza, które wychwytują wirusy, oraz używanie lamp UV, zabijających wirusa. Przy czym, jeśli chodzi o lampy UV, uwaga: jeśli cząsteczki koronawirusa będą obecne w miejscu, do którego nie dociera światło UV, ten wirus tam przetrwa, dlatego lepsze są urządzenia przepuszczające powietrze przez silne promieniowanie UV umieszczone w jego wnętrzu.
Przed wirusem w pomieszczeniach zabezpieczamy się również nosząc maseczki i zachowując dystans.
Maseczki są oczywiście ważne, ale dowody wskazują, że ważniejsze od maseczek jest utrzymywanie dystansu dwóch metrów pomiędzy ludźmi. Kiedy mówimy, wydostający się podczas mówienia z naszych ust aerozol – mogący zawierać wirusa – sięga na odległość mniej więcej 1,5 metra. A więc oprócz maseczek bardzo ważny jest dystans. Jeśli nosimy maseczki, ale nie utrzymujemy dystansu, nadal jesteśmy narażeni na zakażenie w pomieszczeniach zamkniętych. A wracając do wietrzenia pomieszczeń: ważne, by w ciągu godziny powietrze w pomieszczeniu kilka razy się wymieniło. Dlaczego? Bo krytyczne jest 15 minut. Aby zarazić się i zachorować na COVID, trzeba być eksponowanym na wirusa przez kwadrans. Więc na przykład spotkanie trwające tylko 2-3 minuty w zasadzie nie ma znaczenia, jeśli chodzi o ryzyko zakażenia się tym wirusem.
A jeśli mijamy się na ulicy - nie w pomieszczeniu, lecz na otwartej przestrzeni? To trwa zaledwie moment. Jednak maseczki, zgodnie z obowiązującymi obostrzeniami, musimy przecież nosić także na zewnątrz.
W Danii przeprowadzono badanie, w ramach którego 3 tys. osób nosiło maseczki, a drugie 3 tys. nie nosiło. Wynik był taki, że nie stwierdzono, by te osoby, które maseczek nie nosiły, chorowały częściej. To była Dania – Kopenhaga, tamci ludzie utrzymywali dystans. Dystans jest ważniejszy niż maseczki. Druga rzecz: my praktycznie w ogóle nie zarażamy się na wolnym powietrzu. Nie zarażamy się też, podróżując samolotami, bo w samolotach jest bardzo dobry system oczyszczania powietrza. Nie ma do tej pory prac, które pokazywałyby, że osoby podróżujące samolotami zarażają się tam wirusem, nawet jeśli do samolotu wsiada razem z innymi ktoś, kto jest zarażony. W tej chwili, na początku marca, mamy w Polsce 15 tys. zakażonych dziennie. Dla mnie, jak już mówiłem, ważniejsze, jeśli chodzi o przedstawiane dane, jest to, ile osób leży w szpitalu, w tym na OIOM-ie. Mamy mniej więcej 30 tys. miejsc w szpitalach gotowych na chorych na COVID-19. Czyli można powiedzieć, że na początku marca mamy jeszcze rezerwę w wysokości 15 tys. miejsc. Zatem w tej chwili nie ma obaw, że nagle szpitale się zapełnią, zamkną, że będziemy niewydolni. Dlaczego liczba zachorowań rośnie teraz? Główna przyczyna to sezon. Marzec to sezon na infekcje koronawirusowe (koronawirusy to wirusy RNA z rodziny Coronaviridae; pierwsze koronawirusy wywołujące zachorowania u ludzi opisano w latach 60. XX w., do tej pory opisano siedem gatunków koronawirusa zagrażających człowiekowi, cztery z nich wywołują objawy zwykłego przeziębienia, typowego dla okresu jesienno-zimowego – red.). Wirusy te mają skłonność do zarażania nas w miesiącach: październik, listopad, luty, marzec oraz na początku kwietnia. W drugiej połowie kwietnia wirusy te samoistnie zaczynają się „wygaszać” i jest mniej zachorowań. Rzeczywiście może być tak, że szczyt zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2 nastąpi mniej więcej pod koniec marca lub na początku kwietnia. Szczyt zakażeń koronawirusami - innymi niż SARS-CoV-2, ale z tej samej grupy - co roku przypadał właśnie na taki okres, wirusy te mają taki mechanizm infekowania. Zatem koronawirus, z którym teraz się mierzymy, zachowuje się przewidywalnie. Jeśli chodzi o stosowane obostrzenia - Wielka Brytania wprowadza najsurowsze obostrzenia ze wszystkich krajów europejskich, a jednocześnie w Wielkiej Brytanii jest najwięcej zachorowań i zgonów. To pokazuje, że nie zawsze wprowadzane obostrzenia korelują z liczbą zachorowań. Z drugiej strony najbardziej luźne podejście do tego ma Szwecja – do niedawna jeszcze nie noszono maseczek, nie było ograniczeń. Oczywiście Szwecja ma dość dużo zgonów, ale mniej niż Anglia. Wynika to z tego, że w Szwecji jest bardzo liczna populacja osób starych, powyżej 80 roku życia. W Polsce ludzie żyją średnio 77 lat. W Szwecji – 83 lata. Wiadomo, że gdzie mamy dużą populację ludzi starych – a to dotyczy np. Szwecji, Włoch, Hiszpanii – tam większa liczba ludzi może umrzeć, bo ludzie w starszym wieku są bardziej schorowani, mają słabsze organizmy. Istnieją jeszcze inne czynniki wpływające na liczbę zachorowań na COVID-19 i zgonów z tego powodu. Okazuje się, że jeśli ktoś jest systematycznie poddawany działaniu niewielkich dawek wirusa – podkreślam: niewielkich, takich, które nie są w stanie wywołać choroby – ten ktoś nabiera odporności, uodparnia się na wirusa.
Co zatem sądzi Pan Profesor o izolacji w czasie pandemii?
Izolacja jest potrzeba, jednak do pewnego stopnia. Jednocześnie warto, by populacja, szczególnie ludzi młodych, zdrowych, silnych poddawana była działaniu niewielkich dawek wirusa, bo w ten sposób ludzie nabiorą naturalnej odporności i to jest udowodnione. Taką drogą między innymi poszła Szwecja. Tam zgony z powodu wirusa są tylko wśród ludzi starych, nie ma tam zgonów osób młodych.
Jak długo w organizmie ozdrowieńca utrzymują się przeciwciała koronawirusa?
W Szwecji wykonano badanie z udziałem 30 tys. ozdrowieńców. Ustalono, że odporność, mierzona jako aktywność przeciwciał neutralizujących wirusa, utrzymywała się u nich przez pięć miesięcy. Potem badano dalej i okazuje się, że w tej chwili mamy już dane za osiem miesięcy. Po ośmiu miesiącach odporność u wszystkich 30 tys. badanych nadal jest obecna.
Leczy Pan Profesor chorych na COVID-19. Powiedział Pan wcześniej, że aż 80 procent przetestowanych osób, u których stwierdzono dodatni wynik na obecność SARS-CoV-2, nie ma dolegliwości. Co z pozostałymi 20 procentami? Jedni przechodzą chorobę w lżejszy sposób, inni – bardzo ciężko.
W COVID-19 mamy trzy fazy choroby. Pierwsza to faza, można powiedzieć, bezobjawowa. W przypadku większości osób, 80 procent, jest bezobjawowo, nic się nie dzieje. Z kolei u 20 procent zakażonych rozwijają się jakieś objawy. To proste objawy: gorączka, kaszel. Takie ma większość z tych 20 procent. I nic więcej. To lekki przebieg choroby. Potem mamy chorych o umiarkowanym przebiegu. U tych osób występuje zapalenie płuc. W przebiegu zapalenia płuc dochodzi do niewydolności oddechowej. Ci pacjenci wymagają leczenia szpitalnego, podania tlenu. Ale również zdrowieją i, można powiedzieć, po dwóch tygodniach są zdrowi. Jest wreszcie trzecia grupa, u której przebieg choroby jest ciężki – u takich chorych dochodzi do powikłań. Te powikłania to: zespół ostrego uszkodzenia układu oddechowego, sepsa, ciężka niewydolność oddechowa. Ci pacjenci muszą być zaintubowani, leczeni pod respiratorem. Przykro to mówić, ale 90 proc. osób wymagających intubacji umiera. Jest jeszcze kolejny etap, mianowicie powikłania zatorowo-zakrzepowe. Tworzą się zakrzepy w naczyniach, zatory, dochodzi do udarów mózgu, zawałów serca, zatorów w płucach. Ci chorzy też umierają często. Musimy pamiętać, że COVID to pierwotnie infekcja wirusowa dróg oddechowych – może się w tej infekcji rozwinąć wirusowe zapalenie płuc, którego nie leczymy antybiotykami, lecz sterydami. Jednak COVID to również zmiany naczyniowe i powikłania naczyniowe, które często rozwijają się później, kiedy nam się wydaje że chory już pokonał zapalenie płuc. Do tego często te zdarzenia przebiegają bardzo gwałtownie, to różni infekcję koronawirusem od infekcji innymi wirusami oddechowymi.
Czy jeśli ktoś już wcześniej cierpiał na schorzenie związane z układem sercowo-naczyniowym, po zarażeniu się koronawirusem problemy te jeszcze się pogłębią?
Jeżeli mamy zwężone naczynia, np. przez zmiany miażdżycowe, krew przez to naczynie przepływa z trudnością. Gdy dojdzie do tego jeszcze infekcja koronawirusem, wywoła ona w naczyniu stan zapalny. Stan zapalny powoduje, że naczynie jeszcze bardziej się zwęża, a do tego zwiększa się zdolność do powstawania skrzeplin i naczynie może się zatkać. Czyli to naczynie jest już zwężone, a dodatkowo zostaje zatkane przez proces zapalny wywołany wirusem. Jeżeli weźmiemy pod uwagę zdrowe osoby, ryzyko, że zdrowy człowiek umrze z powodu tego wirusa, jest rzędu 1 na 1000. Ale jeśli weźmiemy osobę, która cierpi na nadciśnienie tętnicze, ryzyko, że taka osoba umrze w wyniku infekcji koronawirusem wynosi już 50 na 1000. A jeśli ktoś ma niewydolność krążenia, to jest to już 100 na 1000. W przypadku osoby, która ma nadciśnienie, a dodatkowo niewydolność krążenia i cukrzycę - robi się już z tego 300 na 1000. Im więcej chorób, tym większe ryzyko, że możemy umrzeć w wyniku infekcji koronawirusem SARS-CoV-2. Od razu powiem, że to nic nowego, bo dokładnie tak samo jest w przypadku grypy. Dla nas to są znane rzeczy, w przypadku SARS-CoV-2 jest jednak taki problem, że proces chorobowy przebiega nieprawdopodobnie szybko. Co jest bardzo ważne dla nas? Jeśli ja mam swoich pacjentów, których prowadzę i leczę ich ambulatoryjnie (pacjent nie musi całą dobę przebywać w szpitalu i jest leczony, pozostając w domu – red.), to z każdym z nich rozmawiam trzy razy dziennie – rano, po południu i wieczorem. Ci pacjenci są monitorowani w domu, jest sprawdzane, jak się czują. Pacjenci są monitorowani muszą liczyć swoje oddechy, czynność serca, mierzyć temperaturę, pić bardzo dużo płynów, uzupełniać elektrolity, mierzyć poziom tlenu, tzw. saturację, przy pomocy pulsoksymetru. Jeśli widzę, że którykolwiek z parametrów pacjenta się pogarsza, to albo stosuję odpowiednie leczenie, albo wysyłam pacjenta do szpitala. Powiem krótko: z kilkuset zakażonych koronawirusem SARS-CoV-2, których leczyłem i monitorowałem, żaden nie wymagał leczenia w szpitalu. Są pacjenci, którzy np. zgłaszają się do mnie z powodu kaszlu. Ja proszę, żeby zrobili badanie, czy nie mają wirusa. I okazuje się, że uzyskują dodatni wynik testu na obecność wirusa. W tym momencie zaczynam natychmiast ich leczyć, uwzględniając infekcję koronawirusem. Przede wszystkim sprawdzam, czy są wydolni oddechowo. Jeżeli są, mogą być leczeni w domu, w warunkach izolacji. Ale rozmawiam z nimi trzy razy dziennie telefonicznie i mówię, co mają robić, by ta choroba dalej się nie rozwijała.
Panie Profesorze, dalszy ciąg naszej dzisiejszej rozmowy opublikowany zostanie w następnym numerze „Echa Gminy Ksawerów”. Tymczasem przygotowujemy się do Świąt Wielkanocnych, wkrótce będziemy składać sobie życzenia.
Wielkanoc przypomina nam, że nigdy nie wolno tracić nadziei. Nawet w najtrudniejszych chwilach na końcu zawsze jest światło. Niech tegoroczna Wielkanoc przyniesie wszystkim Mieszkańcom Ksawerowa i ich bliskim nieskończone błogosławieństwo Boże, zdrowie, radość, szczęście i - wraz z powiewem wiosny - miłość do naszej ziemi i naszych bliźnich.
Rozmawiała Joanna Poros
ilość odwiedzin: - 1941